Procesy decyzyjne w projektowaniu permakulturowym.

Obrazek posta
Glediczja czy robinia – oto jest pytanie! 🙂

Czym kierujemy się podejmując decyzje w procesie projektowania permakulturowego? Czemu robimy coś tak, a nie inaczej? Co spowodowało taką decyzję – czemu tutaj glediczia trójcierniowa a nie robinia akacjowa, lub odwrotnie?

Dziś postaram się odpowiedzieć na zadane powyżej pytania. Odpowiedź na niektóre z nich jest bardzo trudna i obszerna, na inne może, choć nie musi być bardzo prosta. Postaram się wszystko to ułożyć w zwartą, nie za długą całość, zmuszony jednak jestem nieco ten temat rozszerzyć, aby właściwie go nakreślić.

Zacznijmy od tego, że każdy z projektantów permakultury zapewne kieruje się czym innym, i to nie zawsze tym samym. Każdy projekt jest unikalny, a to z uwagi na klienta i jego potrzeby, możliwości, zasoby, a to z uwagi na specyfikę miejsca, ramy czasowe czy budżet. Co więcej, z każdym następnym projektem projektant jest „mądrzejszy” o nowe doświadczenia i to, czym się on kieruje, ulega ewolucji.

To, co łączy (a przynajmniej powinno łączyć) wszystkich permakulturowych projektantów, to trzymanie się trzech zasad etycznych permakultury. Życie pokazuje, że każdy jednak rozumie je nieco inaczej, a śmiem twierdzić, że wiele osób zasad tych nie rozumie, co rodzi dosyć fundamentalne problemy, łącznie z trudnymi decyzjami, czy jako projektanci chcemy przy danym projekcie pracować, czy też raczej nie mamy tam czego szukać. Umiejętność przecedzenia przez etyczny filtr ofert pracy jest w mojej opinii jedną z cenniejszych. Jednakże, zdarzają się sytuacje, gdy pod wpływem rozmowy, projekt zmienia kształt na taki, który możemy już uznać za etyczny. Nie odmawiając więc od razu, a rozmawiając, wyświadczamy przysługę klientowi, środowisku i sobie.

Bywają też sytuacje, w których my sami, na własnej ziemi, musimy zdecydować, czy etycznym jest to, co planujemy. Najczęstszy przykład z mojej praktyki to decyzja, czy wyciąć dane drzewo, czy nie. W zależności od miejsca i jego flory oraz fauny, musimy wyznaczyć sobie etyczną granicę, do której drzewa, krzewy i inne rośliny mogą być usunięte, a po której przekroczeniu stają się chronione. Gatunek, wiek i rozmiar drzewa, oraz funkcje jakie to drzewo pełni, w połączeniu z jego cechami wrodzonymi i wpływem na inne elementy projektu muszą być wzięte pod uwagę. Czasami decyzja jest oczywista – nie wytnę ponad stuletniej lipy, choć zacienia mi ogródek – ale tam, gdzie sytuacja nie jest tak jasna i oczywista, z pomocą przychodzi nam jedno z głównych narzędzi projektowania permakulturowego – analiza elementu.

Czy to jest cenny drzewostan wart zachowania?

Wszyscy znamy słynną permakulturową kurę i analizę jej potrzeb i cech wrodzonych, jak i plonów jakie daje i funkcji które pełni. Nie inaczej postępujemy w przypadku jakiegokolwiek innego elementu. Jakie potrzeby ma glediczja, a jakie robinia? Jak szybko rośnie jedna, a jak druga? Jakie funkcje każde z tych drzew może pełnić oraz jakie plony dawać nam i innym mieszkańcom ogrodu?

Bardzo podobnym sposobem jest analiza SWOT (Strenghts – Weaknesses – Opportunities – Threats, czyli Mocne Strony – Słabości – Okazje – Zagrożenia). Wymieniamy cechy dwóch elementów i porównujemy od razu względem siebie, zamiast osobno analizować każdy z nich. Przykładowo, pod względem miododajności (moje pszczoły) i trwałości drewna (pale na ogrodzenie) robinia akacjowa bije glediczję trójcierniową na głowę. Dlatego też, w okolicy pasieki, oraz wzdłuż jednej z granic działki posadziłem robinie. Te pierwsze, aby za kilka lat pszczoły miały blisko bazę pożytkową, te drugie po to, aby robinie za jakiś czas utworzyły pas żywych słupków ogrodzeniowych (oraz również stanowiły pożytek dla pszczół).

Z kolei porównując potencjalną inwazyjność glediczji z inwazyjnością robinii (bujność i tempo wzrostu z odrostów korzeniowych) zdecydowałem, że w leśnym ogrodzie nie będę sadził robinii, a raczej glediczję, którą zdecydowanie łatwiej trzymać w ryzach. Zakładając pierwszy testowy fragment leśnego ogrodu, tak właśnie zrobiłem – co trzecie sadzone drzewo to była glediczja. 

Glediczja daje się łatwiej trzymać w ryzach.

Wśród projektantów i praktyków permakultury dostrzec możemy wyraźnie nakreślone dwie skrajne tendencje, z szeroką gamą wariantów pośrednich pomiędzy nimi. Pierwsza polega na inicjowaniu bardzo licznych procesów w pierwszym roku działania w miejscu projektowanym i na tej podstawie korygowaniu projektu w latach następnych. Druga polega na precyzyjnym zaprojektowaniu całości z dokładnością co do jednej rośliny, gatunku i odmiany, wdrożeniu takiego planu a następnie wypełnianiu ewentualnych ubytków. Projektanci z grupy pierwszej operują głównie mieszankami nasion i bardzo dużą liczbą młodych sadzonek, ci z drugiej idą raczej w kierunku sadzenia mniejszej i ściśle określonej liczby roślin (często starszych) w wyznaczonych miejscach. Klasycznym przedstawicielem grupy pierwszej jest na przykład Sepp Holzer, a drugiej Daniel Halsey.

Bill Mollison podkreślał wszędzie, że rolą projektanta jest zainicjować procesy i pozwolić naturze robić swoją robotę. Namawiał do testowania jak najszerszej gamy gatunków i odmian w pierwszych trzech latach urządzania działki, i na podstawie efektów tych testów do podejmowania decyzji o tym, co robić dalej. Testy te zawsze prowadzi się w skali mikro, aby nie marnować nasion czy sadzonek, a dopiero po wyłonieniu „zwycięzcy” przechodzi się do masowego wdrożenia. Mnie również jest zdecydowanie bliżej do takiej metody postępowania niż do „industrialnego” projektowania 585 krwawników na jednostkę powierzchni, jak to można zobaczyć w projektach gdzie wszystko jest zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach.

Niestety lub stety, takie precyzyjne projekty są tym, co wielu uważa za naprawdę profesjonalne i takich właśnie projektów bardzo wielu klientów, szczególnie instytucjonalnych, oczekuje. Projekty te mają tą wielką zaletę, że bardzo łatwo na ich podstawie sporządzić kosztorys, zamówić rośliny, całość posadzić i dokonać odbioru „ogrodu pod klucz”. Pojawia się tu jednak zawsze pytanie – czy wzrost (lub jego brak) roślin da się tak dokładnie przewidzieć? Doświadczenia z ogrodów leśnych, jakie między innymi opisuje w swojej książce „Forest Gardening in Practice” Tomas Remiarz pokazują, że nie ma chyba ani jednego ogrodu, w którym wszystko toczyłoby się tak, jak zaplanowano.

Dlatego też, w swojej praktyce, zgodnie zresztą z tym, czego uczymy się na kursie projektowania permakulturowego, projektuję od ogółu, do szczegółu. Zakładam, że potrzebuję w leśnym ogrodzie rośliny wiążącej azot z powietrza, że ma być to drzewo, a czy to będzie glediczja, czy robinia, to się ostatecznie okaże „w praniu” – bo dla testów, obok glediczji, sadzę też i robinię. Przez rok czy dwa obserwuję oba gatunki i sprawdzam, jak to, co o nich wiem, ma się do tego, co one „myślą” o miejscu, jakie przydzieliłem im w moim projekcie. I co się okazuje? W drugim roku już wyraźnie widać, że wzrost glediczji jest zbyt powolny w tym konkretnym miejscu i czasie, aby spełniła nadzieje, które w niej pokładam. Dlatego też, w drugim leśnym ogrodzie, gdzie bazuję na doświadczeniach z mniejszego pierwszego, sadzę już robinię. Tymczasem, identyczna próba w innym siedlisku, dała zupełnie odmienny efekt – glediczje rosną pięknie i zdają tam egzamin, co tylko pokazuje i podkreśla, że jak mówi jedna z zasad projektowania, cenić należy różnorodność, oraz że nie należy kłaść wszystkich jajek do jednego koszyka.

Jeśli potrzebujesz trwałych słupków na ogrodzenie – sadź robinię!

Niestety, część klientów życzy sobie projektów, a nawet i ogrodów pod klucz i wtedy na projekcie podpisane musi być każde drzewko, i w taki sam sposób posadzone. W takim przypadku, należy jasno dać klientowi do zrozumienia, że ma do czynienia z żywymi organizmami i że część nasadzeń ma prawo nie przeżyć, część natomiast może rozrosnąć się bardziej, niż projekt przewidywał.

Czasami w projektowaniu bardzo istotnym kryterium są przyszłe nakłady pracy. Są osoby, które uwielbiają pracować w ogrodzie, ale są i takie, które mają inne pasje, ale jednocześnie chcą czerpać ze swojego ogrodu określone korzyści. Bywa też i tak, że nie stajemy się coraz młodsi, prawda? Z wiekiem być może chcemy mniej tyrać w ogrodzie, ale jednocześnie nie chcemy rezygnować z obfitych plonów. Biorę to pod uwagę na przykład ustalając proporcje pomiędzy roślinami jednorocznymi a wieloletnimi. Im mniej ktoś lubi „ogrodniczyć”, tym mniej roślin jednorocznych mu zaproponuję.

Wywiad z klientem (a czasami z samym sobą i członkami własnej rodziny) jest elementem niezmiernie istotnym. Komuś, kto nienawidzi smaku jakichś plonów, lub co gorsza jest na nie uczulony, siłą rzeczy ich nie zaprojektuję. Dlatego też pytanie o „wybory negatywne” (czego nie chcę mieć w swoim ogrodzie) jest jednym z ważniejszych w całym kwestionariuszu klienta. Kolejnym ważnym pytaniem jest budżet, czas jaki chcemy poświęcać na dbanie o ogród, ramy czasowe od wbicia pierwszej łopaty do zakończenia prac i szereg innych podobnych czynników zależnych od klienta – stąd między innymi wynika trudność w odpowiedzi na pytanie, czym się kierujemy projektując. Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że jak do tej pory nie było dwóch identycznych przypadków, i dzięki temu być może praca projektanta jest ciekawsza niż siedzenie za biurkiem.

Skoro już jesteśmy przy kwestionariuszu klienta, to tak naprawdę, kierujemy się jego wizją, z której wynikają cele. I znowu, od bardzo ogólnej, wręcz holistycznej koncepcji, poprzez ściśle określone cele, dochodzimy do wyborów typu „glediczja czy robinia”, które tak naprawdę mają mniejsze znaczenie w odniesieniu do funkcji. Przykładowo, możemy posadzić i glediczję, i robinię, i rokitnik, i olchę, i karaganę, i oliwnik czy żarnowiec, oraz szereg innych mniej popularnych gatunków, bez szkody dla celów, jakie chcemy zrealizować. Ba, możemy cel zrealizować przy użyciu łubinu trwałego, koniczyny białej czy innych zielnych roślin wiążących azot z powietrza (jeśli to jest naszym celem), różnica polegać będzie głównie na sposobie wdrożenia, kosztach, nakładach pracy i metodach przyszłej troski o nasadzenia. To, co dla nas ważne, to odpowiedź na pytanie – czy dana funkcja będzie pełniona. Pracochłonność, koszty, pielęgnacja i szereg innych parametrów to dodatkowe czynniki, które bierzemy pod uwagę, ale zrozummy – jeżeli zabraknie funkcji, cały misterny plan … sami wiecie co.  

„Sit spot” to obserwacja własnej działki z tego samego miejsca, przez lata.


Kierowanie się wizją czy potrzebami klienta (lub swoimi) to jedno, ale obserwacja miejsca i jego warunków, to drugie. Pomaga ona w wyborach niesłychanie. Jeżeli w okolicy projektowanej działki, albo wręcz na niej samej rosną gatunki, które pełnią funkcje jakich potrzebujemy, to nie szukajmy dalej – powinniśmy właśnie z nich skorzystać w pierwszej kolejności. Jedna z najbardziej bolesnych sytuacji jakie spotykają projektanta to taka, gdzie klient prosi go o radę po zrównaniu z ziemią całej swojej działki po to, aby mieć „wolność” posadzenia tego, co sobie wymarzył. Klient być może usunął już rosnące drzewa i krzewy których funkcji nie znał, tylko po to, aby posadzić inne, pełniące te same funkcje, o których gdzieś przeczytał.

Projektując swój pierwszy ogród leśny w miejscu, gdzie nie rosną żadne wiążące azot gatunki, siłą rzeczy poszedłem w kierunku „robinia czy glediczja”. W drugim leśnym ogrodzie, zaistniała bardzo ciekawa sytuacja. Zakładany był w miejscu, gdzie bobry ścięły wszystkie drzewa, a ścięty drzewostan był trójgatunkowy – brzoza, sosna i osika. Osika wiąże azot z powietrza, ale jednocześnie rośnie zbyt szybko i pobiera zbyt dużo wody z gleby, abym chciał z niej skorzystać w leśnym ogrodzie. Dodatkowo przeciw temu przemawiał jej płytki i rozległy system korzeniowy oraz to, że działa jak magnes na bobry. Wykonałem więc pierwsze nasadzenia, jak już wcześniej pisałem, głównie z robinii. Po roku jednak, pomiędzy leśnym ogrodem a nowo wykopanym stawem pojawiły się młode olsze czarne. Widząc, jak ładnie rosną, natychmiast podjąłem decyzję o przesadzeniu części z nich w pobliże robinii po to, aby sprawdzić, czy nie staną się dla niej alternatywą. Olsza w porównaniu z osiką ma zdecydowanie większą zdolność wiązania azotu z powietrza, jej wzrost łatwiej jest trzymać w ryzach, a drewno jest bardziej przydatne niż drewno osiki. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, aby póki są niewielkie, robinie i olsze rosły razem, i w zależności od tego, jaki będzie ten wzrost, o ich losach zdecydować dopiero w przyszłości.

Tutaj robinia tempem wzrostu wygrywa ze wszystkimi innymi nasadzeniami.


Dobry projektant jest też bardzo ostrożny w obliczu gotowych recept i nie stosuje ich bezkrytycznie. Owszem, jest ich bardzo głodny, wyszukuje je i chłonie jak gąbka, ale nie po to, aby je na siłę wpisywać w projekty, ale raczej po to, aby wykorzystywać mechanizmy i zasady, na jakich one działają. Gdy przeczyta o trawie gwinejskiej (Panicum maximum) jako jednym z najlepszych źródeł biomasy do uprawy alejowej w leśnym ogrodzie (w celu użycia jej na ściółkę na miejscu), to zakładając swój ogród leśny na Mazowszu nie pobiegnie do sklepu po jej nasiona czy sadzonki, ale zastanowi się najpierw, jakie trawy lub inne rośliny lokalne może wykorzystać, aby pełniły taką samą funkcję. Oczywiście, pewne recepty są uniwersalne i działają wszędzie (np. kompostowanie metodą Berkeley), jednakże wiele działa tylko w określonym kontekście, co bardzo nam proces decyzyjny ułatwia. Inny kontekst, inne warunki – recepta wraca do archiwum, proste.

Na decyzje wpływ też ma wiedza i przyzwyczajenia projektanta. Niemal każdy z nas umiałby po jednym elemencie projektu poznać, kto mógłby być jego autorem. Słyszymy hugel – myślimy Sepp Holzer, słyszymy swale – myślimy Geoff Lawton. Słyszymy Keyline – myślimy Darren Doherty, słyszymy Trios – myślimy Stefan Sobkowiak. Przykłady takie można by mnożyć. Podobnie i wśród naszych projektantów – czerpią oni ze swych doświadczeń, przyzwyczajeń i baz danych, niektórzy w wyniku tego operują wąską grupą elementów, które znają doskonale i umieją wykorzystywać na wiele sposobów, podczas gdy inny wolą zastosować szerszą gamę i „w praniu” sprawdzać jak się one spisują.

Pamiętać cały czas musimy, i to wyróżnia dobrego projektanta od miernego, że interesuje nas bardziej suma wzajemnych powiązań pomiędzy elementami projektu, a nie suma samych elementów. Nie zapominajmy też, że wzajemne oddziaływanie elementów na siebie nie zawsze jest pozytywne. Przykładowo, projektując swój leśny ogród, odsunąłem orzechy włoskie zarówno od drzew owocowych, jak i od stawu. Nie chciałem, aby allelopatycznie działający juglon oddziaływał na jabłonie i środowisko wodne. Dlatego też od razu zaplanowałem również położenie roślin, które na juglon nie są wrażliwe – leszczyny czy czarnego bzu – pomiędzy orzechami, a stawem i resztą ogrodu. Wytworzą one bufor juglon zatrzymujący. Łąka kwietna łączy się ze stawem i ogrodem leśnym, dostarczając z jednej strony pokarmu rybom w stawie, z drugiej zapylaczy drzewom owocowym. Jest też awaryjnym pożytkiem dla pszczół, gdy okoliczni rolnicy pokoszą wszystko do gołego na dopłaty unijne. Dodatkowo, pokos kwietnej łąki służy jako ściółka w leśnym ogrodzie. O dziwo, działa to bez trawy gwinejskiej, niesłychane!
 

Kto by przypuszczał, że to uprawa ściółki dla leśnego ogrodu?


Gdy nie mamy pomysłu, jakie elementy z jakimi połączyć, jak to zwykłem mówić, wyluzujmy, i pobawmy się całkiem poważnym narzędziem, czyli losowymi przyporządkowaniami. Z listy elementów, jakie chcemy mieć na działce wylosujmy dwa i zobaczmy, jak mogą być wobec siebie usytuowane lub jak połączone, oraz co z tego może wyniknąć. Nad, pod, obok, w pobliżu, w środku, to tylko niektóre opcje.

Stare, dobre, losowe przyporządkowania 🙂


Co z tego może wyniknąć? Zadziwiająca liczba kombinacji, z których część będzie bez sensu, ale od czasu do czasu trafi się coś, na co byśmy bez tej metody nie wpadli. Prochu wprawdzie nie wymyśliłem, ale kilka razy metoda ta mi się przydała. Dzięki niej przykładowo mała plantacja miskanta pełni rolę ogrodzenia, a nieliczne nawierzchnie betonowe (pokrywa studni, pokrywa zbiornika wody czarnej) służą za miejsca uprawy w donicach podsiąkowych, które łatwo przestawić, aby dostać się do tego, co pod spodem. Dom stanowi najwyższy dostępny treliaż dla odmiany fasoli lubiącej się piąć 6-8 metrów w górę, a po maszcie piorunochronu pnie się winorośl. Metoda ta pomogła mi również w decyzji o lokalizacji pasieki, wskazując miejsca gdzie NIE powinienem jej lokalizować, z uwagi na różne potencjalne zagrożenia, zarówno dla pszczół, jak i dla innych mieszkańców siedliska. Daleko temu wszystkiemu do słynnych kur w szklarni Mollisona, ale zawsze to coś.

Klasyka projektowania permaulturowego, czyli analiza sektorów i stref, mają kluczowe znaczenie w kwestiach gdzie co w projekcie umieścić. Wszystkie moje jadalne warzywa jednoroczne umieszczone są w strefach pierwszej i drugiej, i każdemu doradzam zrobić to samo. Choć niektórych korci, aby otoczyć dom „dziką przyrodą”, a dalej, przy granicy działki założyć warzywnik, serdecznie takie postępowanie odradzam. Nachodzimy się, a zarówno plony, jak i ich wykorzystanie będą gorsze. Później dostrzeżemy problemy z chorobami i szkodnikami, a po jakiś drobiazg właśnie potrzebny w kuchni do dania jakie właśnie przyrządzamy nie będzie nam się chciało iść.

Widok z okna kuchennego wczesną wiosną

Odlotowym przejawem stref w moim siedlisku jest umieszczenie najczęściej używanych narzędzi na ścianach szopy z zewnątrz, a nie jak wszyscy normalni ludzie, w szopie. Młotek, sierp, nóż, widły, grabie, szpadel, saperka, piłka do gałęzi, łopatki ogrodnicze i nieco innych narzędzi wisi na zewnątrz czy słońce, czy słota. Niektóre z tych narzędzi mają ponad 50 lat, i choć widać ślady zużycia, a nawet i rdzę gdzieniegdzie, to nadal służą. Oszczędzam masę czasu nie chowając ich za każdym razem i nie wyjmując ponownie. Nowe „fiskarsy” do celów specjalnych leżą w szopie i są używane wtedy, gdy to naprawdę konieczne. Jak widać, koncepcja stref może się objawiać na różne sposoby.

Sektory sprawiają, że odruchowo umieszczam rośliny wyższe na północ od niższych i rośliny wiatropylne w sektorze wiatru, nawet już teraz o tym nie myśląc. Nie umieściłbym też na przykład ziemniaków w sektorze wiatrów wiejących latem w stronę pomidorów, ale kukurydzę już tak. To dlatego, że zaraza przenosi się na pomidory z ziemniaków, a nie z kukurydzy.

Oś długa mojego stawu zgadza się z osią najczęstszych wiatrów, a staw wypłyca się w tym samym kierunku gdzie wieje wiatr – sprawia to, że cyrkulacja, a przez to natlenienie wody w stawie jest lepsze, a opadłe liście wiatr spycha w płytki koniec stawu, gdzie ulegają szybko rozkładowi i nie zamulają części głębokiej – to kolejny przykład zastosowania sektorów.

Droga słońca na niebie jest jednym z najistotniejszych parametrów decydujących o umiejscowieniu wielu elementów projektu – od roślin, przez panele solarne, po pasiekę czy budki lęgowe dla ptaków. Planując nasadzenia w leśnym ogrodzie zawsze myślę o stronie słonecznej i zacienionej każdej z gildii i zwykle planuję co najmniej po jednym krzewie owocowym w każdej z tych stref, dobierając gatunki właśnie pod względem wymogów nasłonecznienia. To, jakie dokładnie owoce będą plonem, jest do pewnego stopnia drugorzędne, choć ktoś inny może uznać właśnie gatunek czy odmianę za najważniejsze kryterium.

Trudne wybory …. 😉

Projektant permakulturowy jest w mojej opinii nieco podobny do wędrowca. Wychodzi z punktu startowego i pragnie dotrzeć do określonego miejsca, czyli odległego celu, za jakiś czas. Myśląc, jak ma to zrobić, staje przed wyborem różnych dróg. Na początku są to bardzo szerokie, ale nieliczne drogi – na przykład zasady etyczne permakultury (wybór między tak lub nie), ale im dalej, tym wyborów jest więcej i stają się one coraz bardziej szczegółowe. Projektant wraz z klientem muszą się zastanowić nad ich hierarchią: co jest ważniejsze, czas ukończenia prac, czy redukcja ich kosztów? Zużyta energia oraz zasoby czy nabywanie umiejętności w trakcie wdrażania projektu? Odpowiedzi na te pytania kształtują nasze decyzje. Nie zaprojektujemy ogrodu pod klucz klientowi, który uwielbia grzebać w ziemi i eksperymentować z nowymi gatunkami i odmianami, podobnie jak nie zaprojektujemy kilku „jąder” ogrodu leśnego (z których w kolejnych latach trzeba go rozwijać) zapracowanej osobie, pragnącej w nim jedynie okazjonalnie wypocząć i od czasu do czasu zjeść owoc prosto z drzewa.
 

Nie każdy stawia sobie za cel wozić plony taczką – ma to wpływ na projekt

Trzeba tu wspomnieć jeszcze o jednej sprawie – o paraliżu analiz. Dotyka on wielu, gdyż zwykle mamy taką ilość opcji, że jest z czego wybierać. Strach przed dokonaniem niewłaściwego wyboru paraliżuje i skłania do opóźniania działania, co zwykle nie wychodzi na dobre – wszak najlepszy dzień aby posadzić drzewo owocowe był 10 lat temu, a drugi dobry jest dziś. Inna też procedura i konsekwencje niewłaściwej decyzji dotyczą kwestii „robinia czy glediczja”, a inne na przykład budowy stawu. Ryzykujmy i eksperymentujmy tam, gdzie wiemy, że błędna decyzja jest łatwa do naprawienia, myślmy, liczmy i przede wszystkim nie bójmy się przyznać, że nie wiemy i poprosić o radę innych tam, gdzie błędy słono kosztują.

Czy i które metody oraz przesłanki wykorzystujemy w procesie projektowania, jest w dużej mierze kwestią indywidualną. Nie mamy obowiązku stosować ani analizy do każdego elementu, ani bawić się w losowe przyporządkowania. Osobiście nie wyobrażam sobie projektu, gdzie w procesie decyzyjnym nie korzystałbym ze stref, trudno by mi było też nie pomyśleć o sektorach. Pamiętam jednak, że są to tylko narzędzia, a jak wiadomo, każdą niemal pracę można wykonać korzystając z rozmaitych narzędzi.

Etyczne wybory są naprawdę proste.

Myślę, że proces decyzyjny w permakulturze jest pochodną obserwacji, wiedzy teoretycznej i praktycznej oraz eksperymentowania na projektowanej działce, dokładnie w tej kolejności. W mojej prywatnej opinii projekt jest czymś więcej niż mapą z zaznaczonymi na niej elementami, w jego skład wchodzą też zmiany w naszym stylu życia, zmieniające się zasoby pozostające w naszej dyspozycji oraz wzajemne przystosowywanie się – miejsca do nas i nas do miejsca. Nasz projekt jest punktem wyjściowym do dalszej ewolucji i przewodnikiem na naszej drodze do osiągnięcia zdefiniowanych celów. A o tym, czy zostały one osiągnięte czy nie, dowiadujemy się zwykle po upływie lat. W chwili podejmowania decyzji nigdy nie jesteśmy pewni ich efektu, a jedynie dokładamy wszelkich starań, aby był pożądany. Taka jest specyfika pracy z materią ożywioną, która jak wiemy, potrafi nas zaskoczyć, nawet gdy dokonamy najbardziej przemyślanych wyborów.


Jeżeli spodobał Ci się ten artykuł, podziękuj autorowi na SUPPI.pl

Artykuł powstał dzięki wsparciu udzielonemu za pośrednictwem witryny https://patronite.pl/Permisie

Patroni Artykułu:
Mariusz
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy

Dziękuję!