Minęły już ponad dwa lata od chwili, gdy napisałem artykuł zatytułowany „Warzywnik na ciężkie czasy”. Wchodziliśmy wtedy w erę COVID-19 i wszystko wskazywało na to, że rozwiązania krótkoterminowe pozwolą nam łatwiej przetrwać lockdowny, do czasu, aż wszystko wróci do normy. Dziś, widać wyraźnie, że kryzys zamiast odchodzić, pogłębia się. Konflikt zbrojny tuż obok, hiperinflacja, niedostatek paliw kopalnych, deficyt wody, anomalie pogodowe i słabe zbiory – to wszystko nie wróży dobrze. Dlatego też, dziś powracam do tematu upraw na ciężkie czasy – tym razem, spojrzymy na nie przez pryzmat kalorii.
Zanim przejdziemy do upraw, pozwolę sobie na kilka zdań o zwierzętach, których roli w samowystarczalności żywnościowej warto poświęcić osobny artykuł. Wspomnę o nich po to, aby mieć skalę porównawczą z tym, o czym napiszę za chwilę – o kaloriach pozyskiwanych z roślin. Otóż, w dawnych czasach terminy takie jak krowa-żywicielka czy koza-żywicielka były można powiedzieć w codziennym użyciu. Zwierzęta te pozwalały przeżyć najcięższe okresy, szczególnie przednówka, oraz przede wszystkim, wykarmić dzieci swym mlekiem, pasąc się lub będąc karmione w ekstremalny często sposób (z powodu braku innych opcji). Babuliny pasące kozy po rowach, gospodarze karmiący kozę gazetami czy słomą z siennika, dzieci pijące krowie mleko wprost z krowiego wymienia, to obrazki z nie tak dalekiej przeszłości. Obecnie, w kręgach permakultury króluje jednak kura, będąc często pierwszym i jedynym zwierzęciem utrzymywanym w permakulturowym siedlisku, dla jaj.
Jest to oczywiście ze wszech miar słuszne działanie, problem jednakże w tym, że w sytuacji braku dopływu na przykład pasz z zewnątrz, kury na wolnym wybiegu, niedokarmiane i pozostawione zasadniczo samym sobie, dostarczyć nam mogą około 250 tysięcy kalorii z hektara rocznie. Jest to ilość relatywnie niewielka, w porównaniu z roślinami. Jaja są jednakże niezwykle cennym źródłem białka i doskonale się przechowują nawet do roku „bez prądu”, a i same kury stanowią „magazyn białka” oraz jak każdy wie, pełnią szereg innych funkcji w permakulturowym siedlisku.
W podobnym duchu myślimy o uprawie niektórych warzyw – wprawdzie kalorii dużo nie dadzą, ale za to dostarczą nam na przykład witamin czy mikroelementów. Nasze procesy decyzyjne opierać się więc mogą nie tylko o kaloryczność diety, ale również o zawartość innych składników, przydatność do przechowywania, możliwości przerobu oraz bezproblemowość uprawy.
Grupą warzyw dających relatywnie mało kalorii, ale bogatych w witaminy, mikroelementy i błonnik są warzywa liściaste. Króluje wśród nich jarmuż, który może dostarczyć nam do 7 milionów kalorii z hektara (porównaj proszę z wartością dla kur). Niektóre odmiany jarmużu zbierać można nawet spod śniegu, a proszek z suszonego jarmużu może być wkładką witaminowo-mineralną do zup, sosów czy koktajli. Nie psuje się miesiącami i co może być ważne, słoiczek z takim proszkiem może Ci towarzyszyć wszędzie – w podróży czy w pracy.
Roślinami pośrednimi, dającymi zarówno niskokaloryczny, ale bogaty w witaminy plon w postaci liści oraz wysokokaloryczny plon z części podziemnych są warzywa korzeniowe. Królem jest tu burak, mogący dać do 20 milionów kalorii z hektara. Wśród buraków mamy dwie grupy – takie, które dają szybko mniejszy plon, oraz takie, które dają plony duże, ale wymagają długiego oczekiwania. Daje to nam możliwość dywersyfikacji upraw – siejmy buraki „szybkie” do bezpośredniego spożycia, oraz „wolne” do przechowywania i spożycia od jesieni do wiosny. W tym roku zapewne niejedna osoba kupując w sklepie cukier zaczyna się zastanawiać nad burakami cukrowymi, proces pozyskiwania z nich cukru w warunkach domowych jest na tyle długi i pochłaniający tak wiele energii, że ja osobiście nie myślę o uprawie buraków cukrowych, stawiając raczej na miód od pszczół.
Niewątpliwie jednym z najważniejszych źródeł kalorii, które ukształtowało obraz naszej cywilizacji, są zboża. Pszenica daje około 24 milionów kalorii z hektara, ale dla przeciętnego właściciela ogródka czy małego siedliska problemem jest nie tyle uprawa, co dalsze postępowanie z plonem. Nie każdemu chce się czy może młócić ziarno. Nie oznacza to jednak konieczności rezygnacji ze zbóż – możemy na przykład uprawiać amarantus, czyli szarłat wyniosły – zboże uprawiane przez człowieka od ponad 4 tysięcy lat i mogące dać aż 9 milionów kalorii z hektara. Co więcej, jest to zboże bezglutenowe, a ponadto liście amarantusa też są jadalne, z zastrzeżeniem, że nie mogą pochodzić z silnie nawożonych upraw, gdyż szarłat potrafi gromadzić w nich wtedy znaczne, a więc szkodliwe, ilości azotanów.
Zboża, to kalorie w postaci głównie węglowodanów (choć z szarłatu można tłoczyć olej). Każdy, kto myśli serio o samowystarczalności żywnościowej, powinien też pomyśleć o źródłach roślinnych tłuszczy.
W długofalowej perspektywie, najlepszym źródłem tłuszczy są orzechy. Problem polega na tym, że w przypadku niektórych drzew oczekiwanie na owocowanie trwa dekadami. Kiedy już jednak zaczną owocować, dostarczają tłuszczy, a jak wiemy, podczas gdy jeden gram węglowodanów to cztery kalorie, to jeden gram tłuszczy zawiera ich dziewięć. Aby dobrać się szybciej do tych kalorii, sadźmy orzechy laskowe, które już po kilku latach dostarczyć nam będą w stanie do 15 milionów kalorii z hektara. Pozwoli nam to spokojnie czekać na te inne orzechy. W moim leśnym ogrodzie posadziłem cztery orzechy włoskie w otoczeniu dwunastu orzechów laskowych. Docelowo liczę, że ten mały kącik orzechowy stanowić będzie istotny element w żywnościowej samowystarczalności.
No dobrze, a jeśli tłuszcz potrzebny jest „już”? Wysiej słoneczniki! Podobnie jak orzechy laskowe, ale w kilka miesięcy, staną się one źródłem tłuszczu i kalorii, dając do 11 milionów tych ostatnich z hektara. Ze słoneczników można tworzyć przepiękne obwódki, tymczasowe żywopłoty czy żywe szałasy lub kręgi, będące radością dla dzieci, ale należy pamiętać o ich allelopatii, spowalniającej wzrost innych roślin w najbliższym ich sąsiedztwie. Ozdobne odmiany gdzieniegdzie mogą też być chętnie kupowane do wazonów, warto więc rozważyć ich siew, dla urody i mamony.
Skoro wspomniałem o drzewach, to spójrzmy teraz na drzewa owocowe. Podobnie jak w przypadku orzechów, na plony z niektórych trzeba kilka lat poczekać, ale gdy już zaczną owocować i szczególnie gdy będą to drzewa pełnowymiarowe, potrafią dać od 15 do 20 milionów kalorii z hektara. Co ważne, owoce są źródłem słodyczy, a słodycz jest ważna w naszym odżywianiu. Ponadto, owoce są bogate w składniki odżywcze, doskonałe na przetwory, octy i alkohole, a przy tym pracochłonność ich pozyskiwania jest relatywnie niewielka. Doskonale się również przechowują w formie suszonej. Bardzo cenną cechą jest oczywiście ich długowieczność, raz posadzone karmią przez pokolenia. Warto wiedzieć, że wśród drzew owocowych najwięcej kalorii z hektara potrafią dostarczyć grusze, ale to chyba jabłonie mają palmę pierwszeństwa wśród survivalowych drzew owocowych, z uwagi na najdłuższe przechowywanie świeżych owoców „bez prądu”.
Jeżeli jesteśmy przy przechowywaniu, spójrzmy na trzy kolejne rośliny.
Pierwsza z nich to fasola na suche ziarno – potrafi dostarczyć do 5 milionów kalorii z hektara, niby mało, ale za to ziarno takie można przechowywać latami.
Druga roślina to dynia – już od stadium młodej rośliny, jej kwiaty i liście, a później nasiona i miąższ owoców są jadalne. Nasiona przechowują się latami, owoce (niektórych odmian) nawet powyżej roku. Nasiona dyni mogą być źródłem doskonałego, niezwykle aromatycznego oleju. Dynia może dostarczyć do 12 milionów kalorii z hektara.
Trzecia roślina to kukurydza – jedno z dwóch podstawowych źródeł kalorii na naszej planecie, mogąca dostarczyć nawet 30 milionów, ale aby to było możliwe, wymaga gleby bardzo bogatej w azot. Obecnie mamy wiele odmian kukurydzy o różnych zastosowaniach, warto więc wspomnieć, że w celach „survivalowych” nie uprawiamy kukurydzy ani cukrowej, ani na popcorn, ani o zgrozo ozdobnej, ale skupiamy się wyłącznie na kukurydzach na ziarni suche, czyli tak zwanych odmianach „flint” oraz „dent”. Ziarna tych odmian są dużo twardsze niż słodkiej kukurydzy, przy czym odmiany flint mają ziarno kuliste, a odmiany dent ziarno typu „koński ząb” – lekko wklęsłe na czubku. Oba te typy kukurydzy doskonale się przechowują po wysuszeniu i zwykle spożywane są po zmieleniu na mąkę. Warto wiedzieć, co różni te kukurydze w uprawie – odmiany flint są znacznie bardziej tolerancyjne na zimno i można je siać wcześniej, gdy gleba ma już około 6 stopni, podczas gdy takie działanie „ubiłoby” nasiona odmian dent, zdecydowanie bardziej ciepłolubnych. Kukurydze typu koński ząb siejemy gdy temperatura gleby jest wyższa niż 8, a nawet w przypadku niektórych odmian 12 stopni. Rosną też wolniej i dłużej. Dlatego też, ważna praktyczna rada – flint na Pojezierzu Suwalskim, a dent na Nizinie Śląskiej na przykład. I podczas gdy flint daje mniejsze plony lepsze na kaszę czy mąkę, to dent daje plony większe, bardziej przydatne do pozyskiwania skrobi i produkcji biopaliw (prościej mówiąc – alkoholu). Jeżeli natomiast zamierzasz kukurydzą karmić na przykład swoją krowę – żywicielkę, to flint podajesz świeżą, natomiast dent w postaci kiszonek.
Czy wiesz, dlaczego napisałem o tych trzech roślinach – fasoli, dyniach i kukurydzy – łącznie? Tak, to słynne indiańskie Trzy Siostry, czyli typ uprawy jaki stosowali rdzenni mieszkańcy Ameryk, aby pozyskać kompletny zestaw produktów żywnościowych zdatnych do przechowywania przez cały rok bez lodówki. Dziś, nie musimy uprawiać tych roślin łącznie, ale warto uprawiać wszystkie trzy i posiadać stałe zapasy ich nasion, zarówno w celach spożywczych, jak i do przyszłych siewów. Dietetycznie bowiem uzupełniają się one wzajemnie i mogą stanowić podstawę naszej diety przez dłuższy czas, z konieczności lub z wyboru.
Zanim przejdę do rośliny będącej na szczycie listy wysokokalorycznych upraw, wspomnę o roślinie niedocenianej, a wartej uwagi. Ma ona bowiem dwie cechy unikalne, warte wykorzystania – nie dość, że jest niezwykle łatwa w uprawie, to plony mogą pozostawać w ziemi tak długo, aż zdecydujemy się z nich skorzystać Czy wiesz jaka to roślina? Tak, to topinambur! Może on dostarczyć tyle samo kalorii co kukurydza, czyli do 30 milionów z hektara. Jednakże jego wymagania co do stanowiska, gleby, uprawy i generalnie troski są o wiele mniejsze niż kukurydzy, ba – niż jakiegokolwiek chyba warzywa. Są miejsca, gdzie uznawany jest za inwazyjny i niebezpieczny, tak dobrze rośnie bez ludzkiej pomocy. W moim siedlisku porasta ścieżki, skraje i skarpy, rośnie w leśnym ogrodzie jako źródło ściółki z części nadziemnych, ale wiem, że o każdej porze dnia czy nocy, nawet w środku zimy, mogę udać się do ogrodu i wykopać szybko kilka kilo bulw na solidny posiłek. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że nie każdemu służą topinambury. Z uwagi na dużą zawartość inuliny, której nie trawi człowiek, trawią natomiast bakterie w jego przewodzie pokarmowym, oraz z uwagi na jej fermentację, topinambury mogą spowodować niebywałą produkcję gazów, uznawaną za niektórych za krępującą i niekomfortową. Czy jest jakiś sposób, aby pozbyć się tego efektu? Tak, są dwa. Pierwszy, to stopniowo przyzwyczajać organizm do inuliny, zjadając małe ilości topinambura codziennie i stopniowo zwiększając dawkę, a drugi to jedzenie bulw dopiero po ukiszeniu, w którym to procesie znaczna część inuliny ulega rozpadowi.
No i wreszcie król upraw wysokokalorycznych – kartofel, czyli ziemniak – daje nam do 40 milionów kalorii z hektara w tradycyjnym rolnictwie, a w przydomowym ogrodzie możemy ten wynik pobić. Nie ma chyba sensu abym się o ziemniakach rozpisywał, bo wszyscy je znają. Wspomnę jedynie, że możliwe jest przeżycie bardzo długiego czasu wyłącznie jedząc ziemniaki. Równocześnie, bazowanie w diecie wyłącznie na ziemniakach jako na głównym źródle kalorii doprowadziło już do ogromnych tragedii, takich jak słynna klęska głodu w Irlandii (tak zwany Wielki Głód), spowodowana zarazą ziemniaczaną. Pamiętać więc trzeba o tym, że jedną z najważniejszych naszych broni jest różnorodność, dlatego opisałem powyżej tak wiele roślin, a nie tylko zwycięzcę – ziemniaka.
Wszystko co napisałem powyżej odnosi się głównie do sytuacji, w której naszym priorytetowym zadaniem jest wyhodować sobie swoje własne kalorie, bez których los nasz byłby marny. Jednakże, na razie nie jesteśmy w takiej sytuacji, i obyśmy nie byli. Mamy za to, a ściślej znaczna część z nas ma inny problem – jak z naszej działki czy siedliska uzyskać pierwsze dochody.
Uczciwie powiem, że nie ma na to jedynej słusznej recepty, bo bardzo wiele zależy od lokalnego rynku. Poznanie go to klucz do sukcesu. Ideałem jest znaleźć niszę, w której czegoś brakuje lub jest koszmarnie drogie, ale jednocześnie umiemy to wyhodować. Wybieramy te uprawy, które wymagają jak najmniej nakładów pracy, są obarczone najmniejszym ryzykiem, cena za jednostkę produktu jest wysoka, i jest niezaspokojony popyt na ten właśnie produkt.
Spróbuję podać tu trzy przykłady takich upraw, od których ja bym zaczął i napiszę dlaczego te, a nie inne.
Pierwszą rośliną jaką bym posadził w celach późniejszej sprzedaży byłby czosnek ozimy. Dlaczego? Dlatego, że wymaga najmniej pracy, a w nowym siedlisku jest to niezwykle cenne. Sadzi się go jesienią, kiedy pracy już jest mniej, a następnie niewiele się o niego troszczy, aż do czasu, gdy zaczyna kwitnąć. Wtedy ścina się szybciutko kwiatostany zanim się rozwiną (łatwe i szybkie zadanie) a za jakiś czas zbiera i suszy. I tu ujawnia się kolejna zaleta czosnku – nie trzeba go w pośpiechu sprzedawać. Można ustanowić dość wysoką cenę i czekać na dobrych kupców, wyrabiając sobie jednocześnie renomę posiadacza „najlepszego czosnku w okolicy”. Czosnku nie trapi zbyt wiele chorób, rzadko więc zdarzyć się może sytuacja, że zbiory nas zawiodą. W uprawie czosnku nasze nakłady finansowe mogą wynieść zero, jeżeli korzystać będziemy z własnych ściółek i kompostów oraz sadzić będziemy wyłącznie najładniejsze ząbki z naszych zeszłorocznych plonów.
Kolejną uprawą, którą wziąłbym pod uwagę byłyby truskawki. Posadziłbym odmiany jak najwcześniejsze, owocujące jednorazowo, w jak najcieplejszym miejscu po to, aby uzyskać plon jak najwcześniej w sezonie, najlepiej w czerwcu, co pomóc by mogło w uzyskaniu dobrej ceny. Cenną cechą truskawek jest małe ryzyko niepowodzenia w porównaniu z uprawą takich na przykład pomidorów. Co więcej, nakłady nie są duże, a w pierwszym roku można uzyskać ich dziesięciokrotny zwrot.
Trzecia roślina wreszcie przypomina długoterminową lokatę bankową – na początku musimy wnieść wkład, potem długo czekać, aż w końcu lokata zaprocentuje. Ta nasza ogrodnicza lokata to szparagi – pierwsze odsetki w postaci plonów zaczniemy otrzymywać zwykle w trzy lata od rozpoczęcia ich uprawy, ale w zamian „plantacja” będzie je nam wypłacać nawet przez kolejnych kilkanaście lat. Zaletą szparagów jest krótki okres zbiorów, trwający zwykle dwa miesiące. Poza drobnymi czynnościami czyszczącymi, ściółkowaniem i ewentualnie nawożeniem, przez pozostałych dziesięć miesięcy szparagi nas nie angażują. Szparagi są modne i popyt na nie wydaje się stale rosnąć, a ponieważ ich zbiór jest głównie codzienny i ręczny, nie są produkowane na skalę tak masową, aby rynek był nimi zalany. Ponadto, każdy, kto miał okazję jeść dzikie szparagi i szparagi z masowej uprawy wie, jak różny jest ich smak. Szparagom z permakulturowego siedliska zwykle bliżej do tych pierwszych. Moje wiosenne szparagi są oszałamiająco soczyste i słodkie w porównaniu z tymi ze sklepu, dzięki czemu pewnie, gdybym chciał, łatwiej by mi było je sprzedać.
Sprzedaż niejednokrotnie jest dla ogrodnika czy rolnika najtrudniejszym etapem produkcji, bywa, że mamy plon, ale nikt go nie chce. Trzy uprawy które wybrałem dobrane są tak, że o ile czegoś nie sprzedamy, nie będzie tragedii. To prawda, nie zobaczymy gotówki, ale każda z tych trzech upraw doskonale się komponuje z wymienionymi wcześniej uprawami roślin o wysokiej kaloryczności i doskonale uzupełni nasz jadłospis. Myślę jednak, że w dzisiejszych czasach popyt na ultra zdrową żywność z permakulturowych siedlisk zdecydowanie przekracza podaż. A jest to dopiero początek, wszak jeszcze nie mamy perma-sklepów, perma-restauracji czy perma-bazarów wszędzie wokół nas.
W obecnych czasach najlepiej jeść będzie ten, kto na pierwszym miejscu postawi na uprawę i hodowlę na swój stół, a dopiero w dalszej kolejności sprzedawać będzie nadwyżki. Uprawa i hodowla powinny być jak najbardziej zdywersyfikowane, ale nie na tyle rozdrobnione, aby pochłaniały nas od świtu do zmierzchu. Powinniśmy planować uprawy w oparciu o nasze potrzeby, wyrażane w kaloriach oraz makroskładnikach diety (białku, węglowodanach i tłuszczach) na osobę na rok, albo jeżeli uznajemy to za zbyt skomplikowane, choćby w kilogramach plonu na osobę.
Każdy, kto jeszcze tego do tej pory nie robi, może zacząć od najprostszego zadania – policz, ile Ty i Twoi bliscy zjadacie ziemniaków od teraz do następnych zbiorów. Policz, ile musisz posadzić, aby uzyskać taki plon, oraz jaką powierzchnię zajmie taka uprawa. Przygotuj wszystko zawczasu, aby w sezonie 2023 plan zrealizować. Po ziemniakach weź na warsztat kolejno inne rośliny wymienione w tym artykule. Pomyśl, ile i jakich drzewek posadzić, co i na jakiej powierzchni wysiać. Jeżeli udałoby Ci się uprawiać choć połowę z wymienionych tu roślin, na właściwym areale i z dobrym skutkiem, myślę, że z dumą i satysfakcją na koniec sezonu powiesz sobie „Kto ma permakulturę w rodzie, tego bieda nie ubodzie”. Czego sobie i Państwu życzę.
Jeżeli spodobał Ci się ten artykuł, podziękuj autorowi na SUPPI.pl
Artykuł powstał dzięki wsparciu udzielonemu za pośrednictwem witryny https://patronite.pl/Permisie
Patroni Artykułu:
Mariusz
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Dziękuję!