Ziemniak jest niezwykle ważną rośliną w naszym klimacie. W małym permakulturowym siedlisku, gdzie uprawa zbóż nie jest zbyt sensowna, to właśnie rośliny okopowe z ziemniakami na czele stanowią najlepsze zabezpieczenie żywieniowe od późnej jesieni do późnej wiosny, jeżeli chodzi o dostarczanie kalorii.
Gdy wiele lat temu zaczynałem gospodarować permakulturowo, skupiałem się na uprawie warzyw atrakcyjnych smakowo, kulinarnie i bogatych w witaminy. Królowały sałaty, truskawki, ogórki i pomidory. Ziemniaki uprawiałem „symbolicznie”, w ilościach zbyt małych, aby osiągnąć w tym zakresie samowystarczalność.
Niezwykle podobała mi się uprawa w workach – z uwagi na to, że można ją prowadzić dosłownie wszędzie, gdzie jest dość słońca – na dachu, balkonie, tarasie. Idea jest banalnie prosta – rolujemy brzegi worka tak, aby miał głębokość około 15 cm. Sypiemy na dno około 10 cm ziemi lub kompostu, układamy po dwa ziemniaki w każdym worku i lekko przysypujemy ziemią. W miarę jak ziemniaki rosną, rozwijamy brzegi worka i dosypujemy ziemi. Na koniec sezonu powinniśmy uzyskać „wór ziemniaków” – brzmi świetnie, prawda?
No cóż, moje doświadczenia wykazały, że nie zawsze jest tak różowo. Po pierwsze, juta. Okazało się, że moje świetne worki po brazylijskiej kawie nie wytrzymały polskiego klimatu i przegniły przed końcem sezonu. Juta rozłożyła się w miejscu zetknięcia z podłożem (worki stały na betonie). Na szczęście, uprawę udało się dotrzymać do zbiorów.
No właśnie – zbiory. Zawartość worków była pełna życia – kompost z dużą ilością dżdżownic, oraz tu i tam … kartofelek. Nie sprawdziły się niestety marzenia o „worku pełnym kartofli” – z każdego z worków uzyskałem po jednym kilogramie ziemniaczków. Jako bardzo fajny bonus dostałem cztery wiadra dobrego kompostu. Czy warto było? No cóż, zależy jak na to patrzeć. Gdyby wziąć pod uwagę „wydajność z hektara”, to jak najbardziej – ustawiając worki na gołym betonie, zajmując powierzchnię około pół metra kwadratowego, osiągnąłem plon 40 ton z hektara 😉 co niemal dwukrotnie przewyższa średni polski plon. Z drugiej strony jednak, czy warto się tak bawić, dosypywać do worków co tydzień, dbać aby nie za mokro i nie za sucho … W moim przypadku chyba nie, gdyż …. niedaleko obok, ziemniaki dobrze rosną bez takich zabiegów (ale do tego niebawem dojdziemy). Jednakże, jeśli ktoś ma na przykład tylko balkon czy taras w bloku, to taką uprawę zdecydowanie polecam. Smak własnych ziemniaków z worków był bowiem niezrównany. Muszę wspomnieć jeszcze o dwóch parametrach które warto oceniać, a myślę o łatwości „obsługi” i zbioru. Obsługa worków jest pracochłonna, zbiór za to banalnie prosty – wystarczy worek wysypać, lub jak w moim przypadku, dno samo odpadło przy próbie uniesienia go.
Kolejny eksperyment (mówiąc żartobliwie) inspirował Tolkien, albowiem chodziło o Dwie Wieże. Wieże ziemniaczane oczywiście. Idea jest tu podobna jak w przypadku worków – w wieży wykonanej z siatki zbrojeniowej sadzi się na cienkiej warstwie ziemi ziemniaki, a w miarę jak rosną uzupełnia się ściany wieży słomą, a środek ziemią lub kompostem. Na koniec sezonu powinniśmy uzyskać „wieżę pełną ziemniaków”.
Dodając podłoże pamiętamy o tym, aby około 15 cm czubków łodyg pozostawało zawsze nad ziemią. Ziemniaki to niesamowite rośliny – w przeciągu sezonu potrafią od poziomu podłoża urosnąć ponad wieżę i drugie tyle nad nią.
Mam wielką słabość do tej formy uprawy, lubię patrzeć jak ziemniaki pną się ku słońcu, a samą wieżę wykonuje się szybko i raz wykonana, służy latami. Co więcej, można ją przenosić z miejsca na miejsce, czyszcząc sobie co roku nowy kawałeczek nawierzchni z chwastów, pod wieżą bowiem żadne nie przetrwają. Podobnie jak w przypadku worków, w wieży tworzy się fajny kompost, który można potem wykorzystać na przykład do zakładania nowych grządek. Wszystko to piękne, co jednak z plonami?
O ile obsługa wieży, podobnie jak worków, jest pracochłonna, o tyle zbiory są banalnie proste. Jeżeli ma się nieco krzepy, wystarczy obciąć łęty i unieść konstrukcję do góry – ziemniaki wraz z podłożem wypadną dołem. Gdy nie chcemy się z wieżą siłować, możemy położyć ją na boku i wybrać kartofle od spodu. A ile tych kartofli jest?
Prowadziłem dokładne notatki. Z dwóch posadzonych w wieży ziemniaczków uzyskałem 12, o łącznej masie 1016 gram, co daje 37 ton/ha. Reasumując – szału nie ma pod względem „wydajności z hektara”, choć znowu, jest to dużo więcej niż „średnia polowa”.
Patrząc na powyższe wyniki należy mieć w pamięci jakie było lato – ekstremalnie upalne i niemal bezdeszczowe w moim siedlisku. To, że w wieżach coś w ogóle urosło graniczy z cudem, wszak woda z takich wież bardzo szybko odpływa. Gleba w dniu „wykopków” była absolutnie sucha, przy czym w wieży sucha jak pył.
Obie powyższe metody uprawy, i ta w workach, i ta w wieżach, bazują na teorii, że począwszy od dna, po powierzchnię, ziemniaki zawiązywać będą bulwy przez cały sezon, wypełniając i worek, i wieżę, w pionie. Pomimo wieloletnich prób, nie udało mi się takiego efektu uzyskać.
Czytałem, że ziemniaki podobnie jak pomidory, z którymi są spokrewnione w ramach rodziny psiankowatych, mają odmiany samokończące (zwykle wczesne) oraz o wzroście ciągłym (zwykle późne). Myślałem więc, że to wina odmiany i szukałem takiej, która chciałaby zawiązywać bulwy na stolonach przez cały sezon.
Niestety, nie znalazłem jeszcze takiej odmiany, albo nie potwierdziła się hipoteza, że odmiany późne zawiązują bulwy przez cały sezon, przez co wypełniają wieżę na całej wysokości. Przy najpóźniejszej z testowanych odmian bulwy znalazłem w całej dolnej połowie wysokości wieży, czyli jest tu jakiś potencjał, ale nie udało mi się go do tej pory odkryć. Wiele może tu też zależeć od intensywnego nawożenia, którego nie stosuję. Być może jest ono niezbędne, aby uzyskać „wieżę pełną kartofli”, ale jeśli tak jest, to ja mówię „pas”.
Kolejna z metod, które stosowałem, to zwykła grządka wyniesiona. Do celu porównań z workami i wieżami wykonałem grządkę z nadstawki na europaletę. Grządka otrzymała w dniu sadzenia ziemniaków cienką warstwę kompostu i grubą warstwę słomianej ściółki. I to były pierwsze, a zarazem ostatnie zabiegi jakim była poddawana. Kilkakrotnie, przechodząc obok, wyekspediowałem za płot nieliczne stonki okupujące liście. Grządka ta, o powierzchni metra kwadratowego, pozwoliła uzyskać z dwóch posadzonych ziemniaczków 33 sztuki, o łącznej masie 2016 gram, co daje wydajność nieco ponad 20 ton/ha. Średnia wielkość ziemniaka była z tej grządki najmniejsza, mniejsza niż w workach czy wieżach.
O ile grządka w trakcie sezonu była bezobsługowa, o tyle wykopki wymagały poszukania ziemniaków w podłożu. Niektóre bulwy utworzyły się całkowicie na dnie grządki, na pograniczu podłoża w grządce i jałowego piachu pod nim. To, co podoba mi się w tej grządce, to możliwość ograniczenia pracy przy uprawie ziemniaków w zasadzie do jednego dnia. Po tym zbiorze, dwa najładniejsze ziemniaki umieściłem z powrotem bardzo głęboko w podłożu i grządkę przykryłem grubą warstwą słomy. Ziemniaki doskonale przetrwały zimę, wykiełkowały wiosną i odwiedziłem je ponownie dopiero w dniu zbiorów (nie licząc usuwania stonki). Powtarzam tą operację już kilka lat, z pozytywnym skutkiem, ale i z jednym zastrzeżeniem – od kilku lat nie było naprawdę solidnych mrozów.
Worki, wieże i grządki wyniesione to jednak drobne elementy permakulturowej infrastruktury. Początkowo wystarczały mi to, ale z upływem lat zdawałem sobie sprawę, że warto położyć większy nacisk na produkcję wystarczającej ilości kalorii we własnym siedlisku. Wymagało to jednak zmiany zarówno powierzchni, jak i metody uprawy. Wielką inspiracją były dla mnie od zawsze znane ogrodnicze autorytety – znany z metody „Back to Eden” ogrodnik Paul Gautschi, oraz znana z metody „Do Nothing Farming” ogrodniczka i pisarka Ruth Stout.
Zaczynając gospodarować w moim siedlisku wydawało mi się, że nie ma lepszej recepty na ogród niż metoda Paula Gautschi. Jego system oparty jest głównie na ściółkowaniu zrębkami. Mając leśne siedlisko, cóż więc prostszego, niż taki własnie system stosować? Eksperymentowałem więc z nim kilka lat, do czasu, gdy uzyskanie zrębek stało się niezwykle trudne i dosyć kosztowne, lub w przypadku pozyskiwania własnych, zbyt czasochłonne. Nie przeszkodziło mi to jednak w uzyskaniu kilku pokoleń zrębkowych ziemniaczków i wyrobieniu sobie opinii na temat takiej właśnie uprawy.
Uprawa w zrębkach jest banalnie prosta – zakopujemy ziemniak i wracamy w dniu zbiorów. Jeżeli warstwa jest dość gruba, nie nawozimy, nie pielimy, nie podlewamy. Zbiory są banalnie proste, aczkolwiek trzeba trochę pokopać, choć idzie to bez porównania lżej niż przy uprawie w ziemi. Ziemniaki są piękne i od razu czyste. Specyficzną cechą tej uprawy, którą można uznać albo za wadę, albo za zaletę jest to, że z reguły jakiś ziemniak się ominie i w następnym roku nowy krzak z niego wyrośnie. Daje to jednak potwierdzenie jak doskonale ziemniaki zimują pod grubą warstwą zrębki.
Metoda Ruth Stout natomiast bazuje na ściółkowaniu sianem. W moim siedlisku leśnym paradoksalnie łatwiej o siano niż o zrębki, dlatego też, po latach eksperymentów, skupiłem się na tej właśnie metodzie. Na grządkach bardzo grubo ściółkowanych sianem ziemniaki można sadzić tradycyjnie wiosną lub również zimować, ale zimowanie jest ryzykowne z uwagi na … gryzonie. Potrafią one zawładnąć grządkami z siana i skutecznie uszkodzić większość bulw, które nawet gdy nie zostaną zjedzone, to gniją. Dlatego też, na tych grządkach nie ryzykuję i część ziemniaków próbuję zimować, ale część sadzę wiosną.
Aby zabezpieczyć rodzinie wystarczającą ilość kalorii, muszę posadzić sporo kartofli. W takich sytuacjach lubię dzielić sobie proces na etapy, wtedy praca idzie o wiele sprawniej. Pierwszy etap to wykonanie otworów w ściółce z siana. Upewniam się, że niezależnie jak gruba jest ściółka, otwór sięga do oryginalnej gleby, czyli w moim przypadku do piasku. Wykonawszy tyle otworów, ile ziemniaków mam zamiar posadzić, przynoszę wszystko, co będzie mi potrzebne na dalszym etapie.
Wyjmuję ziemniaki z piwnicy i oddzielam od medium, w którym je przechowuję (więcej o tym za chwilę). Przynoszę wiadro z popiołem z drewna liściastego, który zbieram przez zimę. Zabieram też ze sobą wiaderko kompostu, napełniając je z obrzeży pryzmy, z gałązkami, trawkami, słomą, zrębkami i wszystkim, co się tam znajduje, albowiem czystość kompostu nie ma tu znaczenia, musi być po prostu żyzny.
Powracam znowu do procesu taśmowego. Do każdego z dołków sypię garstkę kompostu. Następnie obtaczam ziemniaki delikatnie w popiele tak, aby nie połamać rosnących już pędów. Zabieg ten ma dwojakie przeznaczenie – po pierwsze, popiół ma właściwości z jednej strony osuszające (zapobiega gniciu) , z drugiej antyseptyczne (zapobiega wielu chorobom). Po drugie, popiół to również dobry nawóz, szczególnie potasowy. Jeżeli w dniu sadzenia ziemniaków rośnie już masowo żywokost, dodatkowo owijam w jego liść każdy ziemniak. Liść żywokostu ma to do siebie, że przyspiesza proces kompostowania ściółki wokół bulwy, dzięki czemu korzenie ziemniaka mają dostęp do większej ilości substancji odżywczych.
Ostatnim etapem procesu w dniu sadzenia ziemniaków jest zasypanie dołków kompostem. Zwykle sypię dwie-trzy garści na dołek. Ruth Stout pewnie by się to nie spodobało, ona wszak przyrzuciłaby po prostu ziemniak sianem … No cóż, na piaskach mojego siedliska trzeba się odrobinę lepiej postarać. Jak widać ze zdjęcia, ziemniaki sadzę bardzo gęsto, dużo gęściej niż jest to zalecane. Dlaczego tak? Aby chwasty nie miały z nimi szans. Co więcej, pomiędzy ziemniakami jeszcze sadzę bób, aby wiązał nieco azotu z powietrza i zajmował wolne nisze.
Gdy tylko pędy ziemniaków przebiją warstwę kompostu, nagarniam na nie ściółkę z siana. Ma być jej tyle, aby kompost zniknął pod nią i był całkiem niewidoczny. Pędy będą musiały teraz jeszcze nieco się wysilić, aby sięgnąć słońca, ale za to drastycznie ograniczę parowanie i zapotrzebowanie na wodę. A jest to istotne, gdyż jest to ostatni zabieg, jaki wykonuję, kolejnym będą dopiero zbiory. Nie podlewam i nie nawożę. Niekiedy zdarza się tak, że perz przebije się przez pół metra siana, wtedy po prostu przykrywam go grubiej – zmęczy się i zginie.
Wykopki przy metodzie Ruth Stout polegają na odgarnięciu siana i zebraniu bulw. Jak dotąd nie zdarzyło mi się, aby bulwy wrosły w grunt, dlatego zbiory są banalnie proste. Ziemniaki uzyskane tą metodą bywają ogromne, nawet dwukrotnie większe niż te z wież, grządek wyniesionych czy worków.
Kilka słów o odmianach. Obecnie moją ulubioną odmianą ziemniaka jest Sarpo Mira, której 6 sztuk otrzymałem od Igora Bokuna, znanego m.in. z projektu „Przez rok nie kupię jedzenia”. Szukałem tej odmiany długo, pragnąc ją wypróbować w wieżach ziemniaczanych, bo czytałem, że jest jedną z lepszych do tego celu. Umieściłem w dwóch wieżach po dwa kartofelki, a dwa ostatnie w specjalnej grządce, aby je tam namnożyć i mieć ich więcej na kolejne lata. Wykiełkowały pięknie, radośnie rosły w towarzystwie bobu, nienawożone, niepodlewane, no ale naprawdę grubo wyściółkowane własnym łąkowym sianem z zeszłego roku.
Łącznie z 6 sztuk sadzeniaków uzyskałem 55 ziemniaków w plonie, czyli o 10% mniej niż przyjąłem za wynik dobry (liczyłem na 60 sztuk). Niemniej jednak, 55 to już było coś, co pozwoliło mi powiększyć areał uprawy tej odmiany w kolejnym sezonie – dziewięciokrotnie! I to bezkosztowo. W dwa lata uzyskałem już ponad 80 razy tyle, ile posadziłem w pierwszym roku, a to już poważna ilość – na pewno przekraczająca zapotrzebowanie mojej rodziny. Tak właśnie wyobrażam sobie tworzenie trwałej kultury i podwalin samowystarczalności żywieniowej, choćby częściowej.
Drugą odmianą którą regularnie i od lat uprawiam, są ziemniaki fioletowe. Nie dość, że pięknie wyglądają, to jeszcze zawierają cenne antyutleniacze.
Parę słów o smaku fioletowych ziemniaków. Kupiłem ich kilka, parę lat temu. Posadziłem, a na jesieni nie zachwyciły nas smakiem. Postanowiłem jednak dać im drugą szansę. Przechowałem sadzeniaki w torfie i posadziłem wiosną. Kilka, tradycyjnie już, pozostawiłem na zimę pod ściółką. Obie partie wykiełkowały, a gdy nadszedł czas degustacji … ich wygląd po ugotowaniu jest dla mnie wciąż dosyć odstręczający, ale smak … rewelacja! Co się więc stało, że smak się poprawił? Przypuszczam, że kolejne pokolenie wychowane w moim siedlisku było lepiej przystosowane do warunków, a każde następne będzie jeszcze lepsze. Dlatego zawsze warto przechowywać własne sadzeniaki!
A skoro przy tym jesteśmy – próbowałem rozmaitych metod, od opisanego powyżej torfu, przez wióry, trociny, po czysty piasek. Każdorazowo, ziemniaki zimowały w piwnicy, gdzie temperatura zimą spada minimalnie do plus dwóch stopni. W workach, skrzyniach lub dwudziestolitrowych wiadrach z pokrywą. Ze wszystkich metod, zdecydowanie najlepsza u mnie jest metoda przechowywania w wiadrach z piaskiem. Piasku jest jedynie tyle, aby wypełnić wszystkie przestrzenie między ziemniakami i aby były cienką warstwą przykryte. Piasek powinien być leciutko wilgotny lub o dziwo suchy, w obu wariantach straty przez zimę były zerowe, ale w piasku suchym ziemniaki nieco później zaczynały kiełkować.
Podsumowując, cenię ziemniaki za doskonałą proporcję nakładu pracy do plonu. Pod tym względem przegrywają jedynie z topinamburem, ale ileż i w ilu postaciach można jeść topinambur? Ziemniak jest niezwykle uniwersalny w kuchni, ale mnie najlepiej smakuje ot tak, wprost z pieca, upieczony w ziołach z własnej ziołowej spirali.
A skoro jesteśmy przy jedzeniu, to jeszcze jedno. Wzorem Paula Gautschi, najładniejsze ziemniaki po każdych zbiorach nie kończą w kuchni, a w roli sadzeniaków. Zaczynamy spożywanie ziemniaków od uszkodzonych przy zbiorze, a następnie do garnka trafiają … najbrzydsze. Takie najkrócej się przechowują, no i dodatkowo, wraz z upływem czasu jemy coraz ładniejsze bulwy, a nie coraz brzydsze – chyba ma to sens, prawda?
Jeżeli spodobał Ci się ten artykuł, podziękuj autorowi na SUPPI.pl
Artykuł powstał dzięki wsparciu udzielonemu za pośrednictwem witryny https://patronite.pl/Permisie
Patroni Artykułu:
Mariusz
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Dziękuję!