Najczęstsze błędy permakulturowych ogrodników.

Obrazek posta

Mówi się, że błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi, z drugiej strony również mówi się, że lepiej się uczyć na cudzych błędach. Jakiś czas temu pisałem o najczęstszych błędach permakulturowych projektantów, a dziś przyjrzyjmy się najczęstszym błędom popełnianym przez początkujących permakulturowych ogrodników. Postaram się opowiedzieć o nich w skrócie, jak również zasugerować, jak ich unikać.

Z motyką na Słońce.

Niemal każdy marzy o sporym, bujnym ogrodzie, z bogactwem gatunków i odmian. Każdy oczami wyobraźni widzi kosze pełne plonów, spiżarnię pełną przetworów w słoikach, a piwnicę wypełnioną workami z warzywami na zimę. I jest to wizja realna, ale nie zawsze od razu.

W każdej niemal dziedzinie ludzkiej aktywności o wyniku naszych poczynań decyduje nie to, czego mamy najwięcej czy umiemy najlepiej, ale wręcz przeciwnie – to, co stanowi nasze ograniczenie.

Mamy więc osoby, które posiadły ogrodniczą wiedzę, ale nie mają ziemi. I odwrotnie, są osoby posiadające działki, ale bez żadnego ogrodniczego doświadczenia. Są ogrodnicy mający wszystko poza czasem aby się zająć ogrodem, ale są i tacy, którzy czasu mają w nadmiarze, lecz brak im sił do pracy, a może czasami i chęci.

Zaczynając ogrodową przygodę, warto spojrzeć realistycznie na siebie, swoje zasoby i swoje możliwości, a jeszcze wnikliwiej przeanalizować swoje ograniczenia i słabe strony, aby nie porywać się z motyką na Słońce.

Małe, ale perfekcyjne jest lepsze niż duże i byle jakie.

Zawsze ogród mniejszy, ale perfekcyjnie prowadzony jest rozwiązaniem lepszym niż ogród duży, ale zaniedbany. Często też mniejszy ogród potrafi dać większą obfitość plonów, o ile wyrabiamy się w nim ze wszystkim i działamy planowo i rozważnie. Duży ogród nad którym nie panujemy potrafi dawać wiele rozczarowań i zniechęcać do dalszej kontynuacji ogrodniczej przygody.

Podstawową regułą początkującego ogrodnika powinien być umiar – nie bierz pod uprawę większej powierzchni niż jesteś w stanie obsłużyć, nie siej i nie sadź więcej, niż jesteś w stanie utrzymać w ryzach tam, gdzie jest to konieczne.

Z umiarem wiążą się jeszcze dwie kwestie, obie związane z zakupami.

Początkujący ogrodnik często wpada w manię kolekcjonerską, która objawia się niekontrolowanym zakupem coraz to nowych nasion, sadzonek, narzędzi, gadżetów… Kompulsywne zakupy doprowadzają do tego, że pod koniec sezonu ogrodnik może sobie zerwać z krzaka najdroższego w okolicy pomidora, o ile oczywiście nie skosiła go wcześniej zaraza ziemniaczana….

Moje ssssskarby! 😛 😉

Na kolekcjonowanie roślin i rzadkich odmian przyjdzie jeszcze czas – na początek naucz się uprawiać odmiany łatwe i popularne w Twojej okolicy, a dopiero później zwiększaj stopień trudności, próbując uprawy tych bardziej wymagających, o ile… znajdziesz na to jeszcze miejsce w ogrodzie i czas.

Zakupy narzędzi, urządzeń, gadżetów, wszelkiego ogrodniczego wyposażenia powinny też być pod ścisłą kontrolą. Początkowo często ulegasz reklamom i rewelacjom przedstawianym przez sprzedawców, ale wkrótce okazuje się, że to co kupiłeś tak naprawdę nie jest Ci potrzebne, nie nadaje się do Twoich celów lub właśnie znalazłeś takie samo, ale lepsze…. Mądrym rozwiązaniem jest „przespać się” z planowanym zakupem, czyli wrzucić go sobie to wirtualnego koszyka, ale kupno odłożyć na kilka dni, zastanawiając się w tym czasie, czy zakup jest racjonalny, potrzebny i optymalny.

To wszystko się przyda! 🙂

Jedyne słuszne metody.

Początkujący ogrodnik bez doświadczenia powinien mieć jakiś „ogrodniczy kompas”, który go prowadzi. Najlepiej, jeśli to jest bardziej doświadczony ogrodnik – dziadek, mama czy działkowy sąsiad. Dobrze też działa kolektyw – grupa współpracujących ogrodników, gdzie każdy uczy się od każdego. Także dobrze rolę takiego kompasu pełnić może kurs ogrodniczy, podręcznik czy porady uzyskiwane w Internetowych grupach, aczkolwiek droga taka może czasami być wyboista….

Na początkującego ogrodnika czyha wiele niebezpieczeństw, z których najgroźniejszym jest brak krytycyzmu. Często bowiem wpadamy w łapy „Mr Knows It All”, który wpaja nam jedyną słuszną metodę prowadzenia ogrodu, strasząc wszelkimi plagami gdybyśmy, o zgrozo, zboczyli z wytyczanej przez niego ścieżki. Tymczasem praktyka pokazuje, że tam gdzie spotka się dwóch ogrodników, to w trakcie dyskusji pojawią się zapewne co najmniej trzy skuteczne metody, różne od siebie. Albowiem, jak mówi przeokrutne powiedzenie, „istnieje tysiąc sposobów na to, aby obedrzeć kota ze skóry”, podobnie jak i istnieje tysiąc sposobów na udany ogród.

Początkujący ogrodnik jak ognia powinien strzec się przykładów anegdotycznych. Jak je rozpoznać? Bardzo łatwo – rozmówca lub doradca podkreśla swoje rekomendacje słowami „u mnie”, „ja zawsze”, „ja nigdy”, nie podając ani nie wyjaśniając zarówno kontekstu, jak i uzasadnienia, czyli nie tłumaczy w jakich warunkach i dlaczego tak a nie inaczej postępuje. Podkreśla za to, że jest to jedyna słuszna metoda, bo jego czy jej.

Tymczasem, dobra porada ogrodnicza zawsze zawiera kontekst i uzasadnienie. Nie mówi, że nie ma nic lepszego niż na przykład hugelkultura, ale raczej tłumaczy, że hugelkultura jest dobrą metodą tam, gdzie mamy nadmiar drewna z wiatrołomów i gdzie chcemy ograniczyć podlewanie. Wyjaśnia, że drewno we wnętrzu hugla będzie gromadzić wodę z opadów i oddawać ją w czasie suszy. Ostrzega, że w pewnych okolicznościach hugle mogą stać się hotelem dla nornic i w związku z tym należy ich instalację przemyśleć (hugli, nie nornic).

Młody ogrodnik niejednokrotnie pokłada ślepą wiarę w youtubowego guru lub wujka Google, z rozmachem i na dużą skalę wdrażając to, co znalazł, przeczytał, obejrzał, bez troski o własny kontekst. Później okazuje się, że jednak te grządki podwyższone to nie dla niego i trzeba je przerabiać, że leśny ogród to tak naprawdę nie to co chciał, bo teraz widzi mu się sad, że rozsady wypychają go z mieszkania już kwietniu, bo jak mu radzono, wysiał je w styczniu a nie w marcu. W dzisiejszych czasach warto każdą informację obracać w palcach jak dawniej monetę, sprawdzając czy nie jest fałszywa. Warto też pytać, bo gdy trzech mówi ci, że jesteś pijany, to lepiej uwierz i się połóż. Często zadanie weryfikującego pytania na innej grupie facebookowej pozwala skutecznie oddzielić fakty od mitów.

Nie każde rozwiązanie wszystkim odpowiada.

Młody ogrodnik nie powinien „wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka”, czyli od razu zakładać i urządzać całego ogrodu wedle jedynej słusznej metody, a raczej najpierw na małych obszarach spróbować wielu rozwiązań po to, aby przetestować, które sprawdzają się najlepiej w jego warunkach i które sprawiają mu największą radość i najmniej problemów. Dopiero dokonawszy wyboru, ogrodnik może naprawdę rozwinąć skrzydła i działać dalej. Warto tu zwrócić uwagę, że ogrodnik nie ma obowiązku wybierać „całych pakietów” oferowanych przez wyznawców poszczególnych technik, metod, strategii, a przeciwnie, z ich elementów może skomponować sobie swój własny ogrodniczy „Gangnam Style”. Bo jak mawiał nieodżałowany Bruce Lee, mistrzem staje się ten, kto z każdej szkoły przyswoi to, co użyteczne, a odrzuci to, co nieprzydatne, nie przywiązując się do żadnej bardziej, niż nakazuje rozsądek.

Gdybym miał coś doradzić młodym ogrodnikom, to chyba najbardziej to, że ogrodnictwo jest niekończącą się edukacją – to, co uznajemy za słuszne dziś, może wydać nam się nieefektywne w kolejnym sezonie, możemy uczyć się i ewoluować wraz z naszym ogrodem do końca świata i o jeden dzień dłużej, nie warto więc stawać się wyznawcą jedynej słusznej metody, a raczej próbować, obserwować, uczyć się i wyciągać wnioski.

Płacz nad rozlanym mlekiem.

No właśnie, jak to jest z tymi lekcjami? Zdecydowana większość początkujących ogrodników wrażliwa jest na porażki. Porażone chorobą rośliny, zjedzone przez szkodniki plony, zbyt mierny wzrost tego, co ma rosnąć, oraz zbyt bujny tego, czego nie chcemy, to wszystko jednych doprowadza do furii, innych zaś do rozpaczy. Tymczasem, porażki są lekcjami. Gdy „mleko się już wylało”, wykorzystaj to aby stać się lepszym ogrodnikiem.

Dlaczego ta roślina nie chce mi tu rosnąć? Dlaczego ta uprawa mi się nie udaje? Dlaczego ten chwast uporczywie tu wraca, choć walczę z nim zawzięcie? Dlaczego na tym drzewie są mszyce, a nie ma ich na sąsiednim? Ogrodnik, który zadaje sobie takie pytania i aktywnie szuka odpowiedzi jest skazany na sukces. Ten, który nie pyta, latami będzie powtarzał te same błędy, zwalając winę na aurę, naturę czy zielone ludziki, przy okazji twierdząc, że ogrodnictwo jest do bani.

Młody ogrodnik powinien zdawać sobie sprawę z tego, że dopóki nie „odrobi lekcji” w swoim ogrodzie, to z dziesięciu rzeczy jakie spróbuje, perfekcyjnie uda mu się jedna. Straty wpisane są w etos ogrodnika, nie ma sensu płakać nad każdą uschniętą sadzonką. Zamiast tego, należy jak najszybciej posadzić nową, praktyka bowiem czyni mistrza, o ile potrafimy dostrzegać własne błędy i je korygować. Doskonałym przykładem jest kompostowanie na gorąco. Nie znam nikogo, kto za pierwszym razem zrobiłby idealny kompost metodą Berkeley w 18 dni. Albo kompost nie jest „idealny” (cokolwiek to znaczy), albo trwa to dłużej. Jednakże, każda następna pryzma kompostowa zwykle udaje się lepiej i, jak mawia Geoff Lawton, absolutnie każdy może osiągnąć mistrzowski poziom w kompostowaniu na gorąco, wystarczy jedynie poświęcić na to… maksimum 5000 godzin, często mniej. Czyli trening czyni mistrza. To samo dotyczy wszelkich „problemowych upraw”. Trzy lata zajęło mi zrozumienie jak skutecznie uprawiać yacona, ale gdy już zrozumiałem lekcje, które dał mi yacon, jego uprawa w kolejnych latach przebiega wzorowo.

Yacon – długo to trwało, ale się udało – ponad 12 kg z 1 m2

Ogród nie jest polem bitwy.

Z czasów poprzedniego ustroju niektórzy pamiętają hasła „Cały Naród Walczy ze Stonką” i wydaje się, że wielu ogrodników wciąż jakby żyło w mentalności z tamtej epoki. Ciągle z czymś walczą. Z perzem, z podagrycznikiem, z kretem, mszycą czy stonką. Dążą do całkowitego unicestwienia przeciwnika i „uczynienia ziemi sobie poddaną”, przez co prowadzenie ogrodu pochłania dużo więcej czasu, zasobów i wysiłków niż powinno.

W ogrodzie permakulturowym dążymy do tego, aby wytworzyła się w nim równowaga pomiędzy stworzeniami i zjawiskami, chcianymi i niechcianymi. Równowaga jednak nigdy wytworzyć się nie zdoła, jeżeli będziemy eliminować całkowicie elementy niepożądane. Przykładowo, gdy wciąż usuwamy mszyce, będziemy skazani na usuwanie ich do końca swoich dni. Gdy bowiem nasz ogród odwiedzi „mały, czerwony zjadacz mszyc”, czyli biedronka, i nie znajdzie w nim nic dla siebie i swoich przyszłych dzieci, nie osiedli się w nim i to my w przyszłości, gdy znowu pojawią się mszyce (a pojawią się na pewno, prędzej czy później) będziemy musieli wykonywać pracę biedronki.
 

Tu się rozgrywa mrożąca krew w żyłach historia … 😉

Równowaga w przyrodzie, a więc i w naszym ogrodzie nigdy nie jest statyczna, zawsze cechuje ją jakaś dynamika i zawsze spodziewać się musimy mniejszych lub większych zmian. Kluczem do tego, aby się ona ustaliła jest cierpliwość i mocne nerwy – nie możemy reagować na pierwszą mszycę, pierwszy nieładny listek czy robaczywy owoc. Pozwólmy najpierw zareagować przyrodzie, a dopiero gdy to zawiedzie, i rozmiary szkód zaczną niebezpiecznie rosnąć, interweniujmy. Lepiej raz czy dwa stracić 10-20 procent plonów i w kolejnych latach mieć spokój i mało pracy, niż co roku walczyć o ich zachowanie, wkładając w to z upływem lat coraz więcej pracy.

To moje dzieci!

Ogromna liczba początkujących ogrodników pada ofiarą swojej miłości do roślin. Przykładowo, planujesz posiać na małej grządce ogórki. Kupujesz paczkę nasion i wysiewasz całą jej zawartość – wszak na pewno nie wszystkie wzejdą, a tak bardzo chcesz je mieć!

Sprzyja Ci jednak szczęście nowicjusza – wszystkie wschodzą. Wszystkie rosną. Grządka zaczyna się zagęszczać. Nie masz sumienia jednak usunąć nadmiaru, wszak one wszystkie takie śliczne!

Zaczynasz kombinować – budujesz rusztowania, siatki, prowadzisz ogórki na prawo i na lewo, w górę i po skosie, wkrótce ogórki są już na sąsiednich grządkach.

Kwitną i owocują, opanowując pół Twojego małego ogródka, a kiedy ogórki są już gotowe do zbioru, padasz ofiarą klęski urodzaju i spędzasz noce robiąc weki i korniszony. A zimą, czary goryczy dopełnia to, że tak naprawdę, to chyba nie lubisz ogórków…

My, ogrodnicy, mamy taką wadę psychiki, że często nie potrafimy porzucić naszych roślin lub, o zgrozo, usunąć tych, które sprawiają problemy lub których jest za dużo. Doświadczony ogrodnik ma w sobie coś z informatyka, który, gdy widzi błąd w swojej pracy, bez zwłoki korzysta z komendy „UNDO”. Musimy umieć wycofać się z naszych działań, w czym na pewno pomaga traktowanie ogrodu jako całości, a nie każdej roślinki jako członka rodziny znanego z imienia. Fajne zalecenie słyszałem kiedyś od hodowcy kur – trzeba mieć ich tyle, aby widzieć w nich stado, a nie Czarną, Kaśkę i Rosie , co na pewno utrudnia wybór ofiary na niedzielny rosół. Podobnie zresztą i z pszczelarzami – każda rodzina pszczela widziana jest jako jeden organizm, aby uniknąć sytuacji kiedy to na widok martwej pszczoły właściciel rozpacza „Zobacz, to Maja z ula numer 5!”.

Racjonalne podejście nie oznacza braku empatii i troski o rośliny. Przeciwnie, pozwala ustalić właściwą równowagę, dzięki której i ludziom, i roślinom żyje się lepiej. Brak interwencji w imię fałszywie pojmowanej „ochrony życia” mści się bowiem na innych elementach ogrodu, a także na nas samych.

Najgroźniejsze przejawy tego błędu dotyczą chyba drzew. Zachwycamy się maleńką brzózką, która wyrosła tuż przy domu, podpieramy ją, gdy bawiące się dzieci zrobią jej kuku, podlewamy w letnie upały, a 30-40 lat później, w trakcie zimowej wichury, potężna już brzoza rewanżuje się nam, wpadając w odwiedziny do domu, przez okno czy dach. Zaiste, można by powiedzieć, że wszystkie takie dobre uczynki zostaną prędzej czy później słusznie ukarane. Na szczęście, są to przypadki nieliczne. Ale jednak są.

Zły obiekt troski.

Wielu początkujących ogrodników troszczy się bardzo o rośliny, niemal je niańczy. Stara się im zapewnić idealne warunki do wzrostu, pieczołowicie uprawiając glebę każdej jesieni – przekopując, usuwając chwasty i nawożąc. Posadzone rośliny często są pielone i rosną w równych, monokulturowych szeregach, gdzie nie ma prawa pojawić się żadna inna roślina. Są regularnie nawożone i często podlewane. Zabiegi te muszą być powtarzane nieustannie, pod groźbą redukcji lub utraty plonów.

W ogrodzie permakulturowym oczywiście troszczymy się o rośliny, ale jeszcze bardziej troszczymy się o glebę. Wierzymy, że w zdrowej, żywej i żyznej glebie rośliny nie będą wymagać od nas aż takiej troski, szczególnie jeśli będą sadzone w polikulturach czy gildiach, gdzie jedne wspomagają drugie.

Zielone nawozy nie zawsze są zielone 😉

W wielu ogrodach permakulturowych podstawową zasadą jest nieprzekopywanie ziemi bez potrzeby. Podobne zasady obowiązują również w wielu ogrodach komercyjnych, stosujących tzw. uprawę no-dig, gdzie zamiast przekopywać jesienią obornik na grządkach, przykrywa się je co roku cienką warstwą kompostu. Jeszcze inni wysiewają zielone nawozy, które nie są jak w tradycyjnym rolnictwie przyorywane, ale albo wykorzystywane na grządkach jako ściółka, albo użyte na kompost. Korzenie roślin tworzących zielony nawóz zawsze pozostają w glebie, podobne jak i wszystkich innych warzyw, z wyjątkiem tych, których plonem jest korzeń. Jeszcze inną popularną metodą jest grube ściółkowanie materią organiczną – jesiennymi liśćmi, słomą, sianem czy zrębkami, i z całą odpowiedzialnością mogę potwierdzić, że wszystkie wspomniane tu metody są o niebo lepsze niż coroczne przekopywanie grządek po zakończonym sezonie. Potwierdzają to zresztą nie tylko moje amatorskie obserwacje, ale również poważne badania prowadzone na przykład przez Rodale Institute od ponad 50 lat.

Cena czasu.

Na koniec jedna bardzo subiektywna refleksja, z którą zapewne wielu się nie zgodzi. Bywa, że tak kochamy nasze ogrodnicze hobby, że przestajemy myśleć o nim w kategoriach poświęcanej mu pracy i czasu. Wiadomo, szczęśliwi czasu nie liczą. Ale czy na pewno szczęśliwi? Czasami tak, czasami nie. Bywa, że opieka nad ogrodem zaczyna nas przytłaczać, że mamy masę zaległości, że się nie wyrabiamy, że przykro nam patrzeć, jak ogród marnieje bo my akurat nie mamy czasu się nim zająć tak, jak to się zwykle robi.

No właśnie, czy musimy robić wszystko tak jak inni? Czy w każdą sobotę musi warczeć kosiarka? Czy drzewka owocowe musimy bielić i przycinać? Czy martwi nas to, że sąsiedzi wytykają naszą działkę palcami, jako jedyną nieprzekopaną gruntownie jesienią?

Nie wszystkie ogrodnicze czynności są uzasadnione i potrzebne.

W ogrodnictwie przez wieki wytworzyło się bardzo wiele mitów o tym, co i kiedy „trzeba” robić, wraz z wpajaniem poczucia winy w tych, którzy czegoś nie robią. Tymczasem, jak zapewne wiesz, „lasu nikt nie podlewa, nie nawozi, nie pieli, a las rośnie”.

Przyroda potrafi o wiele rzeczy zadbać sama, o ile jej na to pozwolimy. Wymaga to jednak zmiany sposobu myślenia o własnym ogrodzie i uporania się z chęcią sprawowania wiecznej kontroli nad wszystkim, co się w nim dzieje.

Czas ma swoją cenę, podobnie jak nasza praca, a jedną z podstawowych zasad permakultury jest to, aby osiągać maksimum efektów przy minimum nakładów. A ze wszystkich absolutnie nakładów nie ma cenniejszego niż poświęcony czas, bo wszystko inne ktoś, lub coś, może nam zwrócić, a czasu, który upłynął, nie odzyskamy już nigdy.

Dlatego też zanim zaplanujesz i zaangażujesz się w jakąś czynność w swoim ogrodzie, zastanów się czy aby jest ona naprawdę potrzebna.

Pamiętajmy też, że ogrodnictwo również podlega Regule Pareto, która mówi, że za 80% naszych sukcesów odpowiada 20% najważniejszych wykonanych prac. Patrząc na to inaczej, nie stanie się nic złego, jeżeli zbierzesz 80% maksymalnych możliwych plonów, poświęcając na to jedynie 20% czasu, prawda? Także, za 80% Twoich problemów w ogrodzie odpowiada 20% przyczyn. Jeżeli skupisz się na tych 20%, i tak będzie dobrze.

Każdy miłośnik ogrodnictwa powinien też znać technikę Pomodoro, choćby z uwagi na nazwę. Autorem jej był miłośnik pomidorów i pizzy, Francesco Cirillo. Jego technika pozwala optymalnie wykorzystać czas spędzany w ogrodzie.

Wyobraź sobie, że wczesnym rankiem idziesz zebrać sałatę. W trakcie tej czynności widzisz, że na sąsiedniej grządce wiatr złamał młody pęd groszku. Odkładasz koszyk z sałatą, idziesz po podpórkę aby ratować groszek. W trakcie gdy to robisz, dostrzegasz mszyce na bobie, zaczynasz więc obrywać czubki pędów, gdy orientujesz się, że buraczki mają sucho, lecisz więc po konewkę… i tak, w południe, orientujesz się, że sałata jest w połowie zwiędła w koszyku, a w połowie nie zebrana.

Technika Pomodoro nakazuje Ci dzielić dzień na bloki trwające 25 minut, każdy poświęcony jednej konkretnej czynności. Pomiędzy blokami odpoczywasz chwilkę. Po wykonaniu czterech bloków robisz sobie solidną, półgodzinną przerwę. Technika ta wymaga planowania i… minutnika.  W wersji klasycznej składa się z sześciu kroków pokazanych na rysunku, a szczegółów możesz dowiedzieć się z linku powyżej.

Technika Pomodoro w telegraficznym skrócie

Metody optymalizacji czasu są bardzo permakulturowe, bo pozwalają, jak już pisałem, osiągać maksimum efektów przy minimum nakładów, prawda? A jak wygląda Twoje zarządzanie czasem w ogrodzie, na działce, w permakulturowym siedlisku? Warto się tu na chwilę zatrzymać i o tym pomyśleć. Chwila poświęcona na tą refleksję na pewno się nie zwróci, ale się opłaci.



 Jeżeli spodobał Ci się ten artykuł, podziękuj autorowi na SUPPI.pl

Artykuł powstał dzięki wsparciu udzielonemu za pośrednictwem witryny https://patronite.pl/Permisie

Patroni Artykułu:
Mariusz
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy
Patron Anonimowy

Dziękuję!